Szyderstwo i przemoc
Szyderstwo i przemoc. Albert Cossery
Fragment
III
Khaled Omar, mąż niepiśmienny, zadebiutował w handlu tam, gdzie większość kupców zwykło kończyć karierę: w więzieniu. Przed kilkoma laty był jeszcze zwykłym obszarpańcem, wiecznie głodnym, śpiącym pod gołym niebem, żyjącym z kradzieży i jałmużny szlifibrukiem. Wyroki opatrzności gotowały mu jednak świetlaną przyszłość. Złapano go na gorącym uczynku, gdy wydzierał przechodniowi portfel, i skazano na osiemnaście miesięcy odosobnienia. To z pozoru niefortunne zdarzenie okazało się trampoliną, która wybiła go na szczyt fortuny. Za więziennymi kratami odkrył w sobie żyłkę handlową i poszedł za głosem powołania. Wolny od trosk materialnych, nie musząc się kłopotać o utrzymanie, rejestrował w swym nieokrzesanym, lecz chłonnym umyśle rozliczne zjawiska, których wcześniej nie miał sposobności podziwiać. Rozglądał się bacznie wokół siebie, obserwując z zachwytem życie gospodarcze penitencjarnej społeczności. Nielegalny handel prowadzony za więziennymi kratami wywołał w nim szalony entuzjazm. Początkowo nie mógł w nim jednak brać udziału. Nie miał niczego do sprzedania, brakowało mu także środków na jakikolwiek zakup. Zaczął więc kupować na kredyt i odsprzedawać z korzyścią. Ta prosta operacja wprawiła go w nieopisany zachwyt. Był to pierwszy zysk w jego życiu osiągnięty bez najmniejszego wysiłku. W krótkim czasie przedzierzgnął się w wytrawnego spekulanta. Miał, jak się okazało, instynktowne i bezbłędne rozeznanie w sprawach podaży i popytu. Po upływie pół roku kierował już wszystkimi transakcjami i dyktował ceny według własnego uznania. Dostarczał więźniom rozmaite wiktuały, papierosy, narkotyki, czasem sprowadzał im nawet kobiety. Strażnicy, ludzie praktyczni, tolerowali jego rządy bez szemrania; ich dochody znacznie wzrosły. Prawdę powiedziawszy, zdołał przekształcić handel więzienny w jeden z działów narodowej gospodarki.
Więzienie obdarzyło go więc pokaźnym kapitałem i nieomylnym zmysłem handlowym; po wyjściu wdział niezwłocznie garnitur, założył buty i udekorował swoją głowę tarbuszem. Następnie zaś wydzierżawił statek i zaczął przeprowadzać rozmaite legalne lub tylko na poły bezprawne przedsięwzięcia, zawsze z powodzeniem. Obecnie był właścicielem kilku kamienic oraz licznych majątków ziemskich w najżyźniejszych prowincjach i nadal prowadził interesy, jak ognia unikając zbędnego wysiłku. Jego działalność sprowadzała się do telefonicznych rozmów z ludźmi, których nigdy nie widział na oczy. Choć opływał w dostatki i wiódł wystawne życie, a nawet słynął z krzykliwej elegancji, zachował swoje prostackie obyczaje i nie wyzbył się ludowej gwary. Sympatią darzył wyłącznie włóczykijów, czuł się dobrze jedynie w towarzystwie ludzi ekscentrycznych, nieskrępowanych pracą, swobodnie rozporządzających własnym czasem. Łatwość, z jaką wszedł w posiadanie majątku, otworzyła mu oczy na szachrajski charakter tego świata. Rozumiał, że coś takiego mogło się przydarzyć jedynie wśród szaleńców i złodziei.
Kantor kupca odzwierciedlał jego nieokrzesaną naturę. Położony przy jednej z uliczek dzielnicy portowej, odznaczał się brakiem jakichkolwiek papierzysk, ksiąg rachunkowych i wszelkich innych idiotyzmów gmatwających interesy, aby przydać im złudnej powagi. Mieścił się w nim tylko stół – królował na nim aparat telefoniczny starego typu – dwa wiklinowe fotele oraz kilka drewnianych skrzyń, upchanych w kąt i przysypanych kurzem.
W południe, kiedy Karim wkroczył do kantoru, kupiec rozmawiał właśnie przez telefon. Pozdrowił gościa wolną ręką i dał mu gestem do zrozumienia, że konwersacja dobiega końca. Karim usiadł w jednym z wiklinowych foteli. Przyglądał się z podziwem, jak Khaled Omar prowadzi swoje interesy. Kupiec, rozparty w fotelu na kółkach, słuchał swojego niewidzialnego interlokutora, kiwał niekiedy głową lub przerywał rozmówcy oschłym tonem. Czasami też wzdychał głęboko, jakby dawał do zrozumienia, że poświęca mu swój cenny czas. Na stole nie było ani jednej kartki papieru, ani jednego ołówka. Notował wszystko w głowie.
Khaled Omar odłożył słuchawkę, rozparł się wygodniej w fotelu i zaniósł się grzmiącym śmiechem, dobiegającym z samych trzewi. Był to śmiech uradowanego zwierzęcia, śmiech czysto fizyczny.
– Witam, młody przyjacielu! Jak zdrowie? Czy wiesz, czego chciał ode mnie facet, z którym gadałem?
– Nie mam pojęcia – stwierdził Karim.
– Poprosił, żebym mu skądś wytrzasnął tygrysa!
– Tygrysa? Pewnie chce nim poszczuć teściową. Pyszny kawał!
– Skąd. To sprawa poważna.
– Nie powiesz chyba, że masz do sprzedania tygrysa?
– Czemu nie? Mogę mu znaleźć takie zwierzątko.
Dłonią o upierścienionych palcach sięgnął po długą bursztynową rurkę nargile, włożył ją do ust, zaciągnął się kilkakrotnie, wypuszczając nosem gęste kłęby dymu, po czym wrócił do przerwanego wywodu:
– Był czas, młody przyjacielu, że łaknąłem kawałka chleba, ale nie umiałem go zdobyć. Zastanawiałem się, czy pieczywo nie jest aby tworem mojej wyobraźni, a piekarze istotami z bajek. A teraz wiem, gdzie szukać tygrysów. Wiem, do kogo zadzwonić, aby dostarczono mi tygrysa, na smyczy lub w klatce. Czy to nie cudowne?
Znów zaniósł się śmiechem.
– Aż trudno uwierzyć! – zawołał Karim.
– Sprawa jest bardzo prosta. Chodzi tylko o to, by włączyć się do gry. Jeśli ludzie czegoś potrzebują, możesz być pewien, że jest to gdzieś składowane w olbrzymiej ilości i dobrze strzeżone. Czy widziałeś kiedyś tonę ryżu? Ja też nie. A mimo to sprzedałem wiele tysięcy ton. Niczego nie widać, wszystko dzieje się za kulisami. Oto cały sekret handlu. Mam wrażenie, że sprzedaję ludziom wiatr. I to jest w tym wszystkim najzabawniejsze.
– Khaledzie, bracie mój, jesteś niezrównany. Chętnie bym cię wyściskał. I pomyśleć, że mogliśmy się nigdy nie zaprzyjaźnić!
Khaled Omar spojrzał na swego gościa z wyraźną sympatią. Serdeczne więzi łączące go z młodzieńcem zadzierzgnęły się w więzieniu. Karim miał wtedy niespełna dwadzieścia lat; zatrzymano go jako groźnego wichrzyciela politycznego i wsadzono do celi z pospolitymi przestępcami. Ich pierwsze kontakty nie były zbyt udane. Kiedy przyszły kupiec usłyszał z ust samego Karima, że ów trafił do więzienia z przyczyn politycznych, uznał go za kompletnego durnia i zaśmiał mu się w nos. Khaled Omar, człowiek prosty i nieokrzesany, nie mógł zrozumieć, że ktoś narażał się na utratę wolności z tak cudacznych pobudek jak przekonania polityczne. W jego mniemaniu była to skrajna głupota. On sam nie wstydził się swego położenia. Owszem, zaryzykował i stracił wolność, ale dla rzeczy namacalnej, konkretnej jak portfel wypchany banknotami. Los Karima nie budził w nim litości. Mierziło go, że więźniowie polityczni uważali się za męczenników świętej sprawy. A jednak poczuł do tego młodego idealisty sympatię, podał mu przyjazną dłoń i bardzo pomagał w czasie odsiadki.
– Napijesz się czegoś? Może kawy?
– Tak – odpowiedział Karim – napiłbym się kawy.
Khaled Omar wstał, okrążył biurko, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Z ulicy dobiegł ich zgiełk pobliskiego targu owocowo-warzywnego. Piskliwe nawoływania kramarzy wychwalających soczystość swych towarów wdarły się do pokoju, wstrząsając nim jak trzęsienie ziemi. Kupiec zdołał jednak przywołać swoim tubalnym głosem, górującym nad tumultem bazaru, kawiarza pracującego po drugiej stronie ulicy:
– Hej, Achourze! Dwie kawy!
– Dwie kawy! – głos kawiarza zawtórował jak echo.
Khaled Omar zatrzasnął okno i wrócił za biurko. Tryskał wesołością, jakby przypomniał sobie właśnie przedni kawał.
– Moje gratulacje z powodu fałszywego żebraka. Dziś rano, kiedy policja go znalazła, omal nie wybuchły zamieszki.
– Gadają o tym na mieście?
– Najpierw rozniosła się plotka, że policjant poderżnął gardło staremu żebrakowi. Ludzie byli oburzeni. W końcu jednak dotarło do nich, że to był tylko żart. Policja najadła się wstydu i zabroniła gazetom wspominać o tym incydencie. Podejrzewają, że jacyś żebracy zaprotestowali w ten sposób przeciw zaleceniom gubernatora.
– Niech sobie myślą, co chcą. Dadzą nam jeszcze wiele powodów do śmiechu. Słuchaj, przyszedłem powiedzieć, że umówiłem cię z Heykalem. Czeka na ciebie dziś wieczór, około ósmej, na tarasie kawiarni „Glob”. Kazał mi przekazać, że rad będzie cię poznać.
– Od dawna marzę o tym spotkaniu – rzekł Khaled Omar głosem, w którym wyczuwało się nieznaczne drżenie. – To, co mi o nim opowiedziałeś, sprawiło, że zapałałem doń sympatią. Kocham go już jak brata. Powiedz mu, żeby na mnie liczył we wszystkich swoich przedsięwzięciach. Może rozporządzać moim skromnym majątkiem.
– Mówiłem mu o tym. On też darzy cię braterskim uczuciem. Zna cię już lepiej, niż ja cię znam. Często mi wspominał, że choć nigdy cię nie widział, jesteś bliski jego sercu. Wie, że go nie zawiedziesz.
– Czy mówił, co planuje?
– Nie – przyznał Karim. – Sądzę, że chce najpierw z tobą porozmawiać. Potrzebuje twojej pomocy. Jestem pewien, że dziś wieczór wszystko ci wytłumaczy.
– Czy nadal wysyłacie do gazet listy od czytelników? To był szatański pomysł! Wprawił mnie w osłupienie.
Prasa przypochlebiała się gubernatorowi, płaszcząc się przed nim służalczo i kadząc mu jak nigdy wcześniej. Miasto wyśpiewywało na łamach gazet peany na cześć niegodziwca. Sławiono jego wzniosłe inicjatywy i niepospolite talenty. Podkreślano nawet z zachwytem fakt, że był niegdyś generałem, tak jakby miasto stanowiło pole walki, na którym gubernator toczy zwycięskie boje. Heykal postanowił wykorzystać tę okoliczność. Jego zmyślny plan polegał na tym, by, hołdując tej modzie, pobić na głowę najzagorzalszych lizusów. Namówił znajomych, żeby słali listy do gazet, równie idiotyczne, co pochlebne dla gubernatorskich poczynań. Był przekonany, że każda gazeta opublikuje je bez wahania. Nie omylił się; redaktorzy wierzyli, że pracują dla chwały swojego władcy.
– Już nie – odparł Karim. – Redaktorzy otrzymali polecenie, aby nie zamieszczać już więcej takich listów. Ostatnich, jakie wysłaliśmy, nie wydrukowano. Chyba przebraliśmy miarkę. Pamiętasz list, który napisałem? Porównałem w nim gubernatora do Aleksandra Wielkiego.
– Doskonale pamiętam. Czytałeś mi go. To był cudowny list.
– W niektórych kręgach uchodzi za wiekopomny dokument. Gazeta, która go zamieściła, zwiększyła owego dnia nakład o kilkaset egzemplarzy. Wierz mi, dla potomności stanie się on najwymowniejszym przykładem bezwstydnego przypochlebiania się władzy, a dla wszystkich lokajów rządu wzorem do naśladowania.
– W takich chwilach żałuję, że nie potrafię czytać – rzekł Khaled Omar. – Delektowałbym się tym listem bez ustanku.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do biura wkroczył młody chłopak, krzywonogi, brudny i zarośnięty, niosąc tacę z dwiema filiżankami kawy.
– Przyniosłem kawę, Omarze-beju.
– Postaw ją tutaj – rzekł kupiec.
Chłopak opróżnił tacę, obrzucił obu mężczyzn filuternym spojrzeniem i odszedł, kuśtykając.
– Muszę ci się zwierzyć z paskudnej historii – powiedział Karim, sięgając po filiżankę kawy.
– Mocny Boże! Co się stało?
– Nic strasznego. Historia jest wprawdzie paskudna, ale i niezwykle zabawna. Można skonać ze śmiechu.
Opowiedział o odwiedzinach astmatycznego policjanta i uroczystej powadze, z jaką ów oświadczył, że bulwar jest drogą strategiczną.
Khaled Omar po raz kolejny wybuchł gromkim śmiechem.
– Nędznicy! – stwierdził, gdy już się uspokoił. – Doprawdy niepojęci ludzie! A może zmyśliłeś tę historyjkę?
– Przeceniasz moje zdolności! Gdzież bym zdołał wymyślić coś takiego? Z najwyższym trudem powstrzymywałem się od śmiechu, słuchając jego oświadczenia. To miernota, ale w gruncie rzeczy poczciwy facet, jeden z tych policjantów nazbyt uczciwych, aby zrobić karierę. Jest już stary i znużony życiem. Usiłowałem go przekupić.
– W jaki sposób?
– Zapytałem, czy ma dzieci. Przyznał, że tak, więc ofiarowałem mu dla nich latawiec. Zgodził się przyjąć najmniejszy. Sam go wybrał, pożegnał się i wyszedł, zapowiadając, że otrzymam niebawem wezwanie.
– Błogosławię dzień, w którym cię poznałem. Czy mogę cię jakoś wyciągnąć z tej opresji?
– Sądzę, że jeśli podarujesz mu parę kilogramów cukru, obejdzie się ze mną łaskawie w swym raporcie.
– Zasypię go cukrem, jeśli miałoby ci to pomóc. Coś jeszcze?
– To wszystko. Bardzo ci dziękuję.
– To ja ci dziękuję. Namawiając Heykala na spotkanie ze mną, wyświadczyłeś mi wielką przysługę. Nigdy nie zdołam ci się należycie odwdzięczyć.
Khaled Omar nie był chyba nigdy zakochany, ale niecierpliwość, z jaką wyczekiwał na spotkanie z Heykalem, wielce przypominała rozgorączkowanie młodzieńca, któremu ukochana po raz pierwszy wyznaczyła schadzkę. Na myśl o tym zdarzeniu rozsadzała go szalona radość, bardziej upajająca niż rozkosze cielesne. Osoba, która wpadła na pomysł, aby zwalczać głupotę i przemoc, obsypując oprawców przesadnymi pochwałami, musiała być postacią nietuzinkową! Khaled Omar śnił o tym człowieku po nocach.
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Słownik medyczny angielsko-polski polsko-angielski
- Anatomia miłości - nowe spojrzenie. Co nowego znajdziecie w tym wydaniu?
- Nowa autorska książka mistrza wywierania wpływu
- Najlepiej sprzedająca się książka do psychologii w Stanach Zjednoczonych
- Nowe wydanie najlepiej sprzedającego się podręcznika biologii na świecie
- Koncentracja. Skuteczny trening skupiania uwagi
- Szkolne wyzwania. Jak mądrze wspierać dziecko w dorastaniu?
- Dziesięć rozmów, które musisz przeprowadzić ze swoim synem
- Autoterapia. Pokonaj problemy, stres i lęki
- Św. Hildegarda leczy alergie
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA