Ocalił mnie kowal
Izabela Czajka-Stachowicz, Ocalił mnie kowal
Fragment
Kur mieliśmy czterdzieści i osiem. Były karmazyny szlachetne, były jarzębiate, były i zwyczajne czarne, i dwie księżniczki całkiem białe z czerwonymi grzebieniami. Z czasem wraz z Danusią wymyśliłyśmy im imiona, każdą inaczej nazwałyśmy, a tak się jakoś z biegiem dni, tygodni stało, że o każdej ułożyła się inna historia, a potem Rozyna i Zocha poznawały już z daleka każdą, no i kowal, chociaż nieraz się mylił, również je rozeznawał. Po prostu przyjęły się te ich imiona i te ich cokolwiek dorobione historie.
Cokolwiek dorobione? – dziwisz się, Janko. Tak… bo po pewnym czasie tak każda stawała się podobna do swego imienia i tak już wierzyłyśmy w historie, na które – jak by ci tu określić – wyglądały, że w końcu trudno mi było o nich myśleć bezimiennie jako o kurach.
Przede wszystkim musisz wiedzieć, że tam żadnej ubikacji, mówiąc wytwornie, ani też po prostu ustępu nie było – szło się w krzaki. Za chałupą kartofliska łagodnym zboczem daliły się aż do Świdra, który płynął o pół kilometra od domu, a bliżej na prawo, jako zakończenie od szosy dworskiego parku, rosły głogi, krzewy akacji, parę brzózek, no i zielony wał leszczyny. Tam to szło się za potrzebą. Otóż jak tylko rano wylatywałam na dwór, wszystkie kury, a za nimi majestatycznie koguty długą procesją szły za mną w krzaki, żebym nie wiem jak pomstowała, kamykami, patykami rzucała w grzbiety – nic nie pomagało!
Kogut Wojtek i kura Mitzi-Wiedenka były najbardziej napastliwe. Dochodziło do tego, że mi wfruwały na ramiona, a Wojtek, widocznie biorąc moje zęby za ser, dziobnął mnie raz tak silnie w dolną wargę, że zawyłam z bólu. Krwi nie mogłam godzinę zatamować, a spuchnięta chodziłam ze trzy tygodnie!
Nie wiem, czy ci wiadomo, że rana od kurzego dzioba nie chce się goić, bo też kury mają brudne obrzydliwie dzioby i wszelakie napotkane świństwa rozdziobują.
Wojtek był wyjątkowo piękny, miał długie, wysokie, żółte nogi, był rasowym karmazynem i Danusia z poszanowaniem mówiła:
– On to jest prawdziwy szlachcic! Wiesz, czasami aż mnie zazdrość bierze o te głupie kury. Popatrz, jakie ma brązowe okrągłe oko, jakie ma zapatrzenie przed siebie, a jaki mocny!
Rzeczywiście Wojtek był nieporównany! Grzebień nosił jak prawdziwy karmazyn, niedbale, lekko przekrzywiony, zawadiacko. Kury go ubóstwiały.
Był jeszcze jeden kogut, Ryszard, ale schodził z placu Wojtkowi. Ryszard był zbyt rozmowny, miał jakieś tam swoje kogucie koncepcje społeczno-polityczne, widocznie nie bardzo mądre, bo nawet kury niecierpliwie wysłuchiwały tych nieprzekonywających wywodów. Wskakiwał na dziurawy emaliowany garnek przed chlewikiem, machał skrzydłami, wyciągał szyję, wygłaszał te swoje creda i slogany, ale kury prawie nie patrzyły w jego stronę.
Danusia powiedziała (kiedyśmy robiły sery przed chatą):
– Widzisz go, jak się wydziera po próżnicy! To jakaś propaganda o jego męskości. Ale one nie takie głupie, popatrz, Wojtek nie przemawia z tej emaliowanej ambony, a każda jedna za nim i w garnek rosołu sama wskoczy.
Od tego czasu jeszcze z większą dumą patrzałam na Wojtka.
Nie wiem, Janko, czy ty wiesz, co to są wszoły? Nie rób takiej przerażonej miny, to nie ma nic wspólnego z wszami. Wszoły – to takie maleńkie jak ziarnka maku, ale bardzo ruchliwe stworzonka. Nie gryzą ani nie swędzą, tylko latają prędziutko po skórze. Nic nie robią, tylko latają, jakby brały udział w wyścigach. Ja też przedtem nic o wszołach nie wiedziałam. Ale miałam jedną kurę – Danusia mówiła, że to moja kuzynka. Coś miała w wyrazie, w dziobie czy też w ruchach, ażeśmy z całą naszą rodziną stwierdzili, że jest do mnie podobna. Na imię jej było Belunia. Była jarzębiata, zgrabna, nawet czarna w białe plamki. Może być, że i ona czuła to jakieś pokrewieństwo ze mną, bo mnie na krok nie odstępowała, a najgorsze, że rano przez okienko do komory wfruwała i od razu do mnie na łóżko. Nie dziobała, nie budziła mnie, tylko ostrożnie wślizgiwała się pod kołdrę, przytulała się do mojego kolana, brzucha czy piersi, i tak razem spałyśmy. Czasami przez sen zagdakała „ko, ko, ko”, a dwa razy na łóżku zniosła jajko. Szczęście, że nie przygniotłam ich sobą.
Od tej Beluni dostałam wszołów. Nie wiedziałam, co to jest, ale coś po mnie ciągle biegało. Zwierzyłam się Danusi. Danusia zmarszczyła czoło, namyślała się.
– Co ty gadasz? Nie gryzie cię i lata prędko? A możeś ty za dużo maślanki wypiła? Bo ja słyszałam, że tym delikatnym miastowym to szkodzi.
Aż zmarszczyła brwi, aż zmarszczyła nos.
– No, odkryj się i zrzuć koszulę, chcę popatrzeć.
Zastosowałam się do jej rozkazu, bo tak po mnie biegało, aż myślałam, że zwariuję. Danusia okiem znawcy przyjrzała się moim plecom i w ręce klasnęła:
– Mama! Zocha! Chodźcie, a to skonać można ze śmiechu! To ją ta kuzynka Belunia ładnie ubrała. Znajda ma wszoły!!
Płakałam ze wstydu i rozpaczy, ale Danusia wyjęła ze skrzyni lnianą koszulę.
– Chodź, idziemy do Świdra, wykąpiesz się, obleczesz świeżą bieliznę i wszołów nie będzie!…
Wróciłam na obiad wesoła, nazbierałam pół fury chrustu – nie będzie trzeba rąbać drwa…
– No, Stefka, siadaj! Obiad mam, aż palce będziesz lizać.
Dostałam cały talerz rosołu z makaronem – coś już mnie tknęło… Rozyna śmiała się do mnie oczyma…
– Weź no ćwikły ze słoika, dostaniesz ćwiartkę kury!
Zrobiło mi się mocno niewyraźnie.
– Jakiej kury? Czyjej kury?
– Kury! Po prostu kury. A mięsko białe, a miękkie, no jedz! Jeszcze poprosisz.
Odłożyłam łyżkę.
– Danusiu, żądam odpowiedzi, co to za kura?
Rozyna na głos się śmiała.
– Toć ta Belunia, co ci wszołów napuściła! Danusia ci ją tak zniecierpiała, że głowę jej odcięła i mamy taki niedzielny obiad w powszedni dzień…
Moją kuzynkę – moją Belunię, która przez okienko wfruwała do mojej komory, wchodziła pod kołdrę, ażebym nie była taka samotna w snach, które mnie dręczyły, dwa jajka jako wyraz swej głębokiej a serdecznej miłości złożyła!… Danusia zabiła! Nie tylko zabiła – oporządziła, włożyła do garnka, dodała włoszczyzny, zalała wodą i zrobiła rosół…
Nie tknęłam rosołu, nie tknęłam ani udka, ani skrzydełek… Siedziałam zgarbiona przy stole… patrzyłam na półmisek z kuzynką.
– Rozyno, daj mi maślanki i chleba.
Nie pomogły ani perswazje, ani groźby. Nie spróbowałam kury.
Po maślance wyszłam przed kuźnię, na pniaku przysiadłam i ze ściśniętym sercem przyglądałam się moim ulubieńcom. Nikt z całej gromady nawet nie zauważył zniknięcia Beluni. Wojtek przechadzał się, wysoko podnosząc swoje prześliczne długie nogi. Ryszard na emaliowanym garnku wygadywał swoje propagandy. Hala z Sonią wydziobywały długą glistę i każda ciągnęła w swoją stronę różowe, ziemią oblepione ciałko przysmaku. Fifi i Titina plotkowały, Andzia i Ciocia Karolcia plotkowały, Mitzi z Wiednia i Krysia plotkowały…
Wiesz, Janko, niejednokrotnie teraz łapię się na tym, że będąc w większym towarzystwie zaproszona do domu prywatnego, w kawiarni czy na jakiej publicznej zabawie, nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, rozeznając do tego stopnia w otaczających mnie kobietach i mężczyznach Mitzi-Wiedenkę, Wojtka, Krysię, Andzię, Ciocię Karolcię, Ryszarda, Kasiunię i Sonię, że, że… no po prostu jest mi tak, jakby pozdrowienia ktoś oddawał od tamtych moich kur. Moja biedna Belunia…
Książki Izabeli Czajki-Stachowicz wydane nakładem W.A.B
Fragment
Kur mieliśmy czterdzieści i osiem. Były karmazyny szlachetne, były jarzębiate, były i zwyczajne czarne, i dwie księżniczki całkiem białe z czerwonymi grzebieniami. Z czasem wraz z Danusią wymyśliłyśmy im imiona, każdą inaczej nazwałyśmy, a tak się jakoś z biegiem dni, tygodni stało, że o każdej ułożyła się inna historia, a potem Rozyna i Zocha poznawały już z daleka każdą, no i kowal, chociaż nieraz się mylił, również je rozeznawał. Po prostu przyjęły się te ich imiona i te ich cokolwiek dorobione historie.
Cokolwiek dorobione? – dziwisz się, Janko. Tak… bo po pewnym czasie tak każda stawała się podobna do swego imienia i tak już wierzyłyśmy w historie, na które – jak by ci tu określić – wyglądały, że w końcu trudno mi było o nich myśleć bezimiennie jako o kurach.
Przede wszystkim musisz wiedzieć, że tam żadnej ubikacji, mówiąc wytwornie, ani też po prostu ustępu nie było – szło się w krzaki. Za chałupą kartofliska łagodnym zboczem daliły się aż do Świdra, który płynął o pół kilometra od domu, a bliżej na prawo, jako zakończenie od szosy dworskiego parku, rosły głogi, krzewy akacji, parę brzózek, no i zielony wał leszczyny. Tam to szło się za potrzebą. Otóż jak tylko rano wylatywałam na dwór, wszystkie kury, a za nimi majestatycznie koguty długą procesją szły za mną w krzaki, żebym nie wiem jak pomstowała, kamykami, patykami rzucała w grzbiety – nic nie pomagało!
Kogut Wojtek i kura Mitzi-Wiedenka były najbardziej napastliwe. Dochodziło do tego, że mi wfruwały na ramiona, a Wojtek, widocznie biorąc moje zęby za ser, dziobnął mnie raz tak silnie w dolną wargę, że zawyłam z bólu. Krwi nie mogłam godzinę zatamować, a spuchnięta chodziłam ze trzy tygodnie!
Nie wiem, czy ci wiadomo, że rana od kurzego dzioba nie chce się goić, bo też kury mają brudne obrzydliwie dzioby i wszelakie napotkane świństwa rozdziobują.
Wojtek był wyjątkowo piękny, miał długie, wysokie, żółte nogi, był rasowym karmazynem i Danusia z poszanowaniem mówiła:
– On to jest prawdziwy szlachcic! Wiesz, czasami aż mnie zazdrość bierze o te głupie kury. Popatrz, jakie ma brązowe okrągłe oko, jakie ma zapatrzenie przed siebie, a jaki mocny!
Rzeczywiście Wojtek był nieporównany! Grzebień nosił jak prawdziwy karmazyn, niedbale, lekko przekrzywiony, zawadiacko. Kury go ubóstwiały.
Był jeszcze jeden kogut, Ryszard, ale schodził z placu Wojtkowi. Ryszard był zbyt rozmowny, miał jakieś tam swoje kogucie koncepcje społeczno-polityczne, widocznie nie bardzo mądre, bo nawet kury niecierpliwie wysłuchiwały tych nieprzekonywających wywodów. Wskakiwał na dziurawy emaliowany garnek przed chlewikiem, machał skrzydłami, wyciągał szyję, wygłaszał te swoje creda i slogany, ale kury prawie nie patrzyły w jego stronę.
Danusia powiedziała (kiedyśmy robiły sery przed chatą):
– Widzisz go, jak się wydziera po próżnicy! To jakaś propaganda o jego męskości. Ale one nie takie głupie, popatrz, Wojtek nie przemawia z tej emaliowanej ambony, a każda jedna za nim i w garnek rosołu sama wskoczy.
Od tego czasu jeszcze z większą dumą patrzałam na Wojtka.
Nie wiem, Janko, czy ty wiesz, co to są wszoły? Nie rób takiej przerażonej miny, to nie ma nic wspólnego z wszami. Wszoły – to takie maleńkie jak ziarnka maku, ale bardzo ruchliwe stworzonka. Nie gryzą ani nie swędzą, tylko latają prędziutko po skórze. Nic nie robią, tylko latają, jakby brały udział w wyścigach. Ja też przedtem nic o wszołach nie wiedziałam. Ale miałam jedną kurę – Danusia mówiła, że to moja kuzynka. Coś miała w wyrazie, w dziobie czy też w ruchach, ażeśmy z całą naszą rodziną stwierdzili, że jest do mnie podobna. Na imię jej było Belunia. Była jarzębiata, zgrabna, nawet czarna w białe plamki. Może być, że i ona czuła to jakieś pokrewieństwo ze mną, bo mnie na krok nie odstępowała, a najgorsze, że rano przez okienko do komory wfruwała i od razu do mnie na łóżko. Nie dziobała, nie budziła mnie, tylko ostrożnie wślizgiwała się pod kołdrę, przytulała się do mojego kolana, brzucha czy piersi, i tak razem spałyśmy. Czasami przez sen zagdakała „ko, ko, ko”, a dwa razy na łóżku zniosła jajko. Szczęście, że nie przygniotłam ich sobą.
Od tej Beluni dostałam wszołów. Nie wiedziałam, co to jest, ale coś po mnie ciągle biegało. Zwierzyłam się Danusi. Danusia zmarszczyła czoło, namyślała się.
– Co ty gadasz? Nie gryzie cię i lata prędko? A możeś ty za dużo maślanki wypiła? Bo ja słyszałam, że tym delikatnym miastowym to szkodzi.
Aż zmarszczyła brwi, aż zmarszczyła nos.
– No, odkryj się i zrzuć koszulę, chcę popatrzeć.
Zastosowałam się do jej rozkazu, bo tak po mnie biegało, aż myślałam, że zwariuję. Danusia okiem znawcy przyjrzała się moim plecom i w ręce klasnęła:
– Mama! Zocha! Chodźcie, a to skonać można ze śmiechu! To ją ta kuzynka Belunia ładnie ubrała. Znajda ma wszoły!!
Płakałam ze wstydu i rozpaczy, ale Danusia wyjęła ze skrzyni lnianą koszulę.
– Chodź, idziemy do Świdra, wykąpiesz się, obleczesz świeżą bieliznę i wszołów nie będzie!…
Wróciłam na obiad wesoła, nazbierałam pół fury chrustu – nie będzie trzeba rąbać drwa…
– No, Stefka, siadaj! Obiad mam, aż palce będziesz lizać.
Dostałam cały talerz rosołu z makaronem – coś już mnie tknęło… Rozyna śmiała się do mnie oczyma…
– Weź no ćwikły ze słoika, dostaniesz ćwiartkę kury!
Zrobiło mi się mocno niewyraźnie.
– Jakiej kury? Czyjej kury?
– Kury! Po prostu kury. A mięsko białe, a miękkie, no jedz! Jeszcze poprosisz.
Odłożyłam łyżkę.
– Danusiu, żądam odpowiedzi, co to za kura?
Rozyna na głos się śmiała.
– Toć ta Belunia, co ci wszołów napuściła! Danusia ci ją tak zniecierpiała, że głowę jej odcięła i mamy taki niedzielny obiad w powszedni dzień…
Moją kuzynkę – moją Belunię, która przez okienko wfruwała do mojej komory, wchodziła pod kołdrę, ażebym nie była taka samotna w snach, które mnie dręczyły, dwa jajka jako wyraz swej głębokiej a serdecznej miłości złożyła!… Danusia zabiła! Nie tylko zabiła – oporządziła, włożyła do garnka, dodała włoszczyzny, zalała wodą i zrobiła rosół…
Nie tknęłam rosołu, nie tknęłam ani udka, ani skrzydełek… Siedziałam zgarbiona przy stole… patrzyłam na półmisek z kuzynką.
– Rozyno, daj mi maślanki i chleba.
Nie pomogły ani perswazje, ani groźby. Nie spróbowałam kury.
Po maślance wyszłam przed kuźnię, na pniaku przysiadłam i ze ściśniętym sercem przyglądałam się moim ulubieńcom. Nikt z całej gromady nawet nie zauważył zniknięcia Beluni. Wojtek przechadzał się, wysoko podnosząc swoje prześliczne długie nogi. Ryszard na emaliowanym garnku wygadywał swoje propagandy. Hala z Sonią wydziobywały długą glistę i każda ciągnęła w swoją stronę różowe, ziemią oblepione ciałko przysmaku. Fifi i Titina plotkowały, Andzia i Ciocia Karolcia plotkowały, Mitzi z Wiednia i Krysia plotkowały…
Wiesz, Janko, niejednokrotnie teraz łapię się na tym, że będąc w większym towarzystwie zaproszona do domu prywatnego, w kawiarni czy na jakiej publicznej zabawie, nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, rozeznając do tego stopnia w otaczających mnie kobietach i mężczyznach Mitzi-Wiedenkę, Wojtka, Krysię, Andzię, Ciocię Karolcię, Ryszarda, Kasiunię i Sonię, że, że… no po prostu jest mi tak, jakby pozdrowienia ktoś oddawał od tamtych moich kur. Moja biedna Belunia…
Książki Izabeli Czajki-Stachowicz wydane nakładem W.A.B
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Słownik medyczny angielsko-polski polsko-angielski
- Anatomia miłości - nowe spojrzenie. Co nowego znajdziecie w tym wydaniu?
- Nowa autorska książka mistrza wywierania wpływu
- Najlepiej sprzedająca się książka do psychologii w Stanach Zjednoczonych
- Nowe wydanie najlepiej sprzedającego się podręcznika biologii na świecie
- Koncentracja. Skuteczny trening skupiania uwagi
- Szkolne wyzwania. Jak mądrze wspierać dziecko w dorastaniu?
- Dziesięć rozmów, które musisz przeprowadzić ze swoim synem
- Autoterapia. Pokonaj problemy, stres i lęki
- Św. Hildegarda leczy alergie
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA