Andrzej Niewinny Dobrowolski odbiera nagrodę w konkursie literackim. XI ŚWIATOWE FORUM MEDIÓW POLONIJNYCH Tarnów - Lublin - Warszawa 2-8 września 2003 r.
Zaczęliśmy rozmawiać. Z przodu pachniał jakby nieco mniej. Jego zdziwienie, z pozoru staranne, okazało się jednak być powierzchownym i chwilowym, bo, nasyciwszy nami ciekawość, niczym ślimak schował się na powrót pod konspiracyjnie nic nie wyrażającą minę na ciemnej twarzy utrudzonego przygranicznym handlem chłoporobotnika. I tylko para połyskujących złotem przednich zębów zdawała się wnikać w zszarzałą rzeczywistość przypomnieniem tłustych, kolektywnych czasów powszechnego dobrobytu. Mówił do nas łamaną polszczyzną, my do niego naginanym rosyjskim. Szło nam nieźle.
- No a skolko nam trjeba na dva dniej djengów we Lwowie?
- Tolko doljary, pan, tolko doljary.
- No panimaju, panimaju, alje skolko?
- Dvjesto doljarow, ja mysli, pan.
Kupiliśmy bilety, miejscówki oraz wałczery i udaliśmy się do przydworcowego kantoru po wspomniane "doljary", gdzie z młodym biznesmenem siedzącym za eleganckim komputerem w pomieszczeniu przypominającym przerobioną na bank budkę z piwem, podzieliliśmy się trapiącą nas niepewnością co do ilości tychże doljarów potrzebnych nam na dwa-trzy dni pobytu we Lwowie.
Nie wiedząc co nas przez najbliższe pięć godzin czeka, na wszelki wypadek postanowiłem się przed podróżą porządnie posilić. W odróżnieniu od żony, która nie znając swoich najbliższych pięciu godzin, woli na wszelki wypadek nie jeść nic. Są, jak widać, różne szkoły. Tak, czy owak udaliśmy się do obszernej i wysokachnej dworcowej sali restauracyjnej, gdzie można było kupić zimną wodę mineralną i gorące flaczki. Wzięliśmy pełny zestaw. Pakując jedną butlę wody do plecaka, resztką z drugiej umyliśmy zęby, po czym wysikawszy się i przetarłszy okulary, przeżegnaliśmy się, pobłogosławili nawzajem i skierowali na peron numer trzy.
Wszędzie po drodze ludzie i toboły. Wory, pudła, zaciągnięte sznurkiem i paskami walizy, ale przede wszystkim wspomniane już czerwono-brudno-niebieskie obszerne torby. Jedne w oczekiwaniu na dalszą podróż leżące w bezładnych kopcach pod bacznym okiem pilnujących je właścicieli, inne wleczone, dźwigane lub pchane na rozklekotanych dwukółkach. Duże, wielkie i ogromne, przerastające często obszernością zgarbionego pod ich ciężarem człowieka.
Tu i tam, najczęściej w kuckach, grupki zlepionych czół pochylonych w wielkim skupieniu nad grą jakąś lub zabawą? Żona typowała szachy, ja krzyżówkę, ale żadne z nas nie miało racji, bo czoła zajęte były pieczołowitym sprawdzaniem autentyczności posiadanych dolarów. Być może liczono je przy okazji, na co zdałyby się wskazywać kupki banknotów przekładane z jednego miejsca na drugie. Próbując odciążyć żonę od intelektualnego wysiłku włożonego w poszukiwania wyjaśnienia dziwnego z pozoru rytuału, zwróciłem się ze stosownym pytaniem do jednego z czół, ale zamiast odpowiedzi usłyszałem szorstkie dosyć polecenie: "Wy, pan, ido za swoju sprawu, ido!"
- No a skolko nam trjeba na dva dniej djengów we Lwowie?
- Tolko doljary, pan, tolko doljary.
- No panimaju, panimaju, alje skolko?
- Dvjesto doljarow, ja mysli, pan.
Kupiliśmy bilety, miejscówki oraz wałczery i udaliśmy się do przydworcowego kantoru po wspomniane "doljary", gdzie z młodym biznesmenem siedzącym za eleganckim komputerem w pomieszczeniu przypominającym przerobioną na bank budkę z piwem, podzieliliśmy się trapiącą nas niepewnością co do ilości tychże doljarów potrzebnych nam na dwa-trzy dni pobytu we Lwowie.
Nie wiedząc co nas przez najbliższe pięć godzin czeka, na wszelki wypadek postanowiłem się przed podróżą porządnie posilić. W odróżnieniu od żony, która nie znając swoich najbliższych pięciu godzin, woli na wszelki wypadek nie jeść nic. Są, jak widać, różne szkoły. Tak, czy owak udaliśmy się do obszernej i wysokachnej dworcowej sali restauracyjnej, gdzie można było kupić zimną wodę mineralną i gorące flaczki. Wzięliśmy pełny zestaw. Pakując jedną butlę wody do plecaka, resztką z drugiej umyliśmy zęby, po czym wysikawszy się i przetarłszy okulary, przeżegnaliśmy się, pobłogosławili nawzajem i skierowali na peron numer trzy.
Wszędzie po drodze ludzie i toboły. Wory, pudła, zaciągnięte sznurkiem i paskami walizy, ale przede wszystkim wspomniane już czerwono-brudno-niebieskie obszerne torby. Jedne w oczekiwaniu na dalszą podróż leżące w bezładnych kopcach pod bacznym okiem pilnujących je właścicieli, inne wleczone, dźwigane lub pchane na rozklekotanych dwukółkach. Duże, wielkie i ogromne, przerastające często obszernością zgarbionego pod ich ciężarem człowieka.
Tu i tam, najczęściej w kuckach, grupki zlepionych czół pochylonych w wielkim skupieniu nad grą jakąś lub zabawą? Żona typowała szachy, ja krzyżówkę, ale żadne z nas nie miało racji, bo czoła zajęte były pieczołowitym sprawdzaniem autentyczności posiadanych dolarów. Być może liczono je przy okazji, na co zdałyby się wskazywać kupki banknotów przekładane z jednego miejsca na drugie. Próbując odciążyć żonę od intelektualnego wysiłku włożonego w poszukiwania wyjaśnienia dziwnego z pozoru rytuału, zwróciłem się ze stosownym pytaniem do jednego z czół, ale zamiast odpowiedzi usłyszałem szorstkie dosyć polecenie: "Wy, pan, ido za swoju sprawu, ido!"
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Cuda alternatywnej medycyny
- Złota rybka
- W czym moge pomóc?
- Zdrowie w Nałęczowie
- Gen T/4M pośrednim sygnalizatorem talentu
- Wino
- Drut w spirali
- Zdrowie na budowie
- Wyborowa
- Pamiętnik komiwojażera
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA