Andrzej Niewinny Dobrowolski odbiera nagrodę w konkursie literackim. XI ŚWIATOWE FORUM MEDIÓW POLONIJNYCH Tarnów - Lublin - Warszawa 2-8 września 2003 r.
Pierwsze na peronie zauważyłem powietrze. Suche, skwarne i gorące, ale posiadające również tlen w proporcjach, o jakich mówiono nam w szkole na lekcji fizyki. Przyglądałem mu się długo i namiętnie z postępującym jednocześnie błogim uniesieniem i - wierzcie, czy nie - widziałem je doskonale. Wdychałem je z namaszczeniem, wizualizując jego wędrówkę poprzez tchawicę do pęcherzyków płucnych, stamtąd przedostające się do krwi, serca, mózgu... Z każdym oddechem odczuwałem przypływającą wolę życia i ogarniała mnie ekstatyczna nieomal wdzięczność tym z epoletami za wyprowadzenie nas z wagonu. Nawet żonie wdzięczny byłem za odradzanie wycieczki na Ukrainę i obiecałem jej solennie, że nigdy, ale to już nigdy podczas wakacji w Polsce nie będę zdradzał ojczyzny wyprawami za inne, choćby nie wiem jak egzotyczne i leżące nie wiem jak blisko miedzy granice.
Naoddychawszy się do syta, odzyskałem widać zdolność percepcji otaczającego mnie środowiska, bo spostrzegłem po drugiej stronie peronu zabudowania dworca. Przeszklona, wysoka hala, jakieś wiaty, przybudówki. Wszędzie mrowie umundurowanych mężczyzn i kobiet. Biegających pośpiesznie, stojących, siedzących, pokrzykujących, piszących coś, stemplujących czy przykładem dwóch żołnierzy z drewnianymi, czarno-białymi pałkami na pozór bezmyślnie przyglądających się cementowym płytom peronu. Dalszą obserwację przerwał mi pojawiający się z nagła posiadacz naszych paszportów, który wskazując nas jakiemuś innemu oczapkowanemu szarżyście, przekazał mu nasze dokumenty. Bez wątpienia zadenuncjował nas jednocześnie, bo tamten przyjrzał się nam uważnie, pokiwał palcem, przywołując nas do siebie, spytał, czy znamy rosyjski i usłyszawszy przeczącą odpowiedź powiedział po polsku, żebyśmy siedli na ławce i czekali. Potem, sprowadziwszy tym samym co nas palcem jakiegoś adiutanta ze złotymi epoletami i wyszytą na nich literą "K", polecił mu mieć nas na oku i odszedł. "K", jak się później dowiedzieliśmy, oznaczało "kadet", który okazał się niezmiernie sympatycznym chłopcem mówiącym dość płynnie po angielsku. Dowiedziawszy się, że jesteśmy ze Szwecji, doznał czegoś, co można by nazwać odwrotnością zaniemówienia. Przez dobry kwadrans, jaki oczekiwaliśmy na potwierdzenie wyroku o deportacji, mówił bez przerwy, upewniając się od czasu do czasu, czy aby na pewno go rozumiemy. Zrozumiałem oczywiście, że jesteśmy pierwszymi spotkanymi przez niego na żywo ludźmi z Zachodu i on po prostu zachłysnął się swoją świeżo posiadłą umiejętnością. Sam pamiętam do dziś, jak w warszawskiej kawiarni wskazałem eleganckiemu Murzynowi drogę do ubikacji po angielsku, wspominając z nostalgią podniecenie, jakie mnie wtedy ogarnęło. I to nie ze względu na tego Murzyna w ubikacji, lecz że odważyłem się powiedzieć coś po angielsku, zostając na dodatek zrozumiany. Widać w szkole wpajając mi wraz z przymusem do rosyjskiego nienawiść do niemieckiego, wszczepiono mi niechcąco miłość do angielskiego.
Rozpoczął się powrót do kraju. Oczekiwany może niezbyt długo, lecz z rzadko spotykaną intensywnością. Stojąca za budynkiem dworca wojskowa ciężarówka przywiozła nas na przejście graniczne dla samochodów. Jej dowódca nakazał nam opuścić pojazd, sam zaś wdał się w rozmowę z szoferem wysłużonego autobusu oczekującego na pasażerów pod budynkiem dworca kolejowego. Szofer wyglądał na czterdziestkę, autobus znacznie poważniej. W wyniku pertraktacji dowiedzieliśmy się, że mamy czekać, aż wsiądą wszyscy pasażerowie z biletami. Jeżeli będzie miejsce, to i nas zabiorą przez granicę. Kolejną podpowiedź, iż powrotem do Polski chętnie zajmiemy się na własną rękę, zignorowano dość oschle, objaśniając jedynie, że przejście dla aut - jak sama nazwa wskazuje - jest przejściem dla aut, a nie dla ludzi i możliwości spacerowania tam i nazad po prostu nie ma. Musimy zostać przewiezieni na drugą stronę autem - koniec, kropka.
Naoddychawszy się do syta, odzyskałem widać zdolność percepcji otaczającego mnie środowiska, bo spostrzegłem po drugiej stronie peronu zabudowania dworca. Przeszklona, wysoka hala, jakieś wiaty, przybudówki. Wszędzie mrowie umundurowanych mężczyzn i kobiet. Biegających pośpiesznie, stojących, siedzących, pokrzykujących, piszących coś, stemplujących czy przykładem dwóch żołnierzy z drewnianymi, czarno-białymi pałkami na pozór bezmyślnie przyglądających się cementowym płytom peronu. Dalszą obserwację przerwał mi pojawiający się z nagła posiadacz naszych paszportów, który wskazując nas jakiemuś innemu oczapkowanemu szarżyście, przekazał mu nasze dokumenty. Bez wątpienia zadenuncjował nas jednocześnie, bo tamten przyjrzał się nam uważnie, pokiwał palcem, przywołując nas do siebie, spytał, czy znamy rosyjski i usłyszawszy przeczącą odpowiedź powiedział po polsku, żebyśmy siedli na ławce i czekali. Potem, sprowadziwszy tym samym co nas palcem jakiegoś adiutanta ze złotymi epoletami i wyszytą na nich literą "K", polecił mu mieć nas na oku i odszedł. "K", jak się później dowiedzieliśmy, oznaczało "kadet", który okazał się niezmiernie sympatycznym chłopcem mówiącym dość płynnie po angielsku. Dowiedziawszy się, że jesteśmy ze Szwecji, doznał czegoś, co można by nazwać odwrotnością zaniemówienia. Przez dobry kwadrans, jaki oczekiwaliśmy na potwierdzenie wyroku o deportacji, mówił bez przerwy, upewniając się od czasu do czasu, czy aby na pewno go rozumiemy. Zrozumiałem oczywiście, że jesteśmy pierwszymi spotkanymi przez niego na żywo ludźmi z Zachodu i on po prostu zachłysnął się swoją świeżo posiadłą umiejętnością. Sam pamiętam do dziś, jak w warszawskiej kawiarni wskazałem eleganckiemu Murzynowi drogę do ubikacji po angielsku, wspominając z nostalgią podniecenie, jakie mnie wtedy ogarnęło. I to nie ze względu na tego Murzyna w ubikacji, lecz że odważyłem się powiedzieć coś po angielsku, zostając na dodatek zrozumiany. Widać w szkole wpajając mi wraz z przymusem do rosyjskiego nienawiść do niemieckiego, wszczepiono mi niechcąco miłość do angielskiego.
Rozpoczął się powrót do kraju. Oczekiwany może niezbyt długo, lecz z rzadko spotykaną intensywnością. Stojąca za budynkiem dworca wojskowa ciężarówka przywiozła nas na przejście graniczne dla samochodów. Jej dowódca nakazał nam opuścić pojazd, sam zaś wdał się w rozmowę z szoferem wysłużonego autobusu oczekującego na pasażerów pod budynkiem dworca kolejowego. Szofer wyglądał na czterdziestkę, autobus znacznie poważniej. W wyniku pertraktacji dowiedzieliśmy się, że mamy czekać, aż wsiądą wszyscy pasażerowie z biletami. Jeżeli będzie miejsce, to i nas zabiorą przez granicę. Kolejną podpowiedź, iż powrotem do Polski chętnie zajmiemy się na własną rękę, zignorowano dość oschle, objaśniając jedynie, że przejście dla aut - jak sama nazwa wskazuje - jest przejściem dla aut, a nie dla ludzi i możliwości spacerowania tam i nazad po prostu nie ma. Musimy zostać przewiezieni na drugą stronę autem - koniec, kropka.
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Cuda alternatywnej medycyny
- Złota rybka
- W czym moge pomóc?
- Zdrowie w Nałęczowie
- Gen T/4M pośrednim sygnalizatorem talentu
- Wino
- Drut w spirali
- Zdrowie na budowie
- Wyborowa
- Pamiętnik komiwojażera
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA