Andrzej Niewinny Dobrowolski
Sven przytaknął, że się zgadza i rozmowa niewątpliwie potoczyłaby się dalej, gdyby znienacka nie wtrącił się w nią pies, przekazując subtelnie tłumionym warknięciem informację o pojawieniu się obcych elementów środowiska w zasięgu jego wzroku.
- Wyjrzyj no, co tam! - otrzymał polecenie szwagier.
Pan Zenek dołączył mały palec do pozostałych, odstawił filiżankę, dolną wargą zassał z wąsów resztki kawy i przyczesawszy je na powrót szerokim pociągnięciem otwartej dłoni od policzków w dół, wstał i skierował się ku drzwiom na werandę, żeby wyjrzeć, co tam.
Przed bramę zajeżdżała właśnie kolumna pojazdów złożona z wyraźnie tubylczego pochodzenia roweru oraz taksówki z warszawską rejestracją. Rowerzysta, starszawy jegomość w marynarce, brudnawym sweterku w wiejski serek oraz byłej koszuli non iron trudnego do ustalenia braku koloru, prawą nogą obutą w wywiniętego pod kolanem gumowca zatoczył szeroki łuk nad siodełkiem i, odzyskawszy utraconą na moment równowagę, wskazał stojącego na werandzie pana Zenka całą długością ręki zakończonej wskazującym palcem okutym w pożółkły od nikotyny grot ciężkiego paznokcia.
- To bedzie tu. Ino trza krzyknuńć, żeby rozwarli wrota - powiedział właściwie sam do siebie kolarz-przewodnik, jako że sytuacja była dosyć jasna: przyjechał nasz Johansson.
Brama znów majestatycznie rozchyliła swoje skrzydła, przewodnik z uszanowaniem ustąpił miejsca taksówce, ta wjechała na podjazd, ustawiając się za naszym autem. Pies zajął pozycję przy drzwiach kierowcy, na werandzie pojawił się pan Sanab i obaj z Zenkiem zaczęli schodzić w stronę nowych gości.
Pies dostrzec musiał uniesioną brew gospodarza, bo oddalił się dyskretnie, umożliwiając kierowcy wyjście z wozu. Taksówkarz przez nałożone okulary spojrzał na wyjętą z kieszeni koszuli kartkę po czym, ignorując stojącego bliżej pana Zenka, zwrócił się do pana Sanaba:
- Jeśli dobrze trafiliśmy, to przywiozłem panu z Warszawy gości.
- Tak, tak. Witamy, witamy. Benvenutto a Polonia - z wylewną gościnnością zwrócił się do świeżoprzybyłych pan Sanab, widać celowo używając obcych języków, by podkreślić międzynarodowy charakter spotkania.
Z tylnego siedzenia, nie bez wyraźnego trudu próbował wytaszczyć się potężny blondyn w jasnych spodniach i białej koszuli z poluźnionym węzłem szerokiego, kwiecistego krawata. Zmizerowany taksówkarskim życiem fiat poddał się usłużnie, stękając zmęczonymi piórami resorów i po małej szamotaninie jakoś tam wydalił ze swego wnętrza wyraźnie za ciężki i zbyt obszerny ładunek.
Drugimi drzwiami lekko i zwinnie wymsknął się młody człowiek o zgoła odmiennym wyglądzie: niski, szczupły - by nieelegancko o gościu nie powiedzieć chudy - z gęstą czupryną ciemnych włosów i okularach na wydatnym nosie. Taksówkarz, czując się upoważnionym do reprezentowania przybyłej grupy, przedstawił swoich pasażerów panu Sanabowi:
- Jeden nasz, a drugi to ten, na którego pan chyba czeka - i zrobiwszy krótką pauzę dla podkreślenia prestiżu i powagi honorowego pasażera dodał: ze Szwecji.
- A tak, tak, czekamy, czekamy - zgięty w ukłon zapraszał towarzystwo pan Sanab, wyciągając rękę do potężnego właściciela kwiecistego krawata.
- Kruszyński jestem - przedstawił się tenże, podając zwyczajem solidnie zbudowanych osób wiotką dłoń do pocałowania. - A to mój szwagier z Göteborga, Erik Johansson.
- Poznałem, poznałem od razu, że pan to musi być Polak - nie próbując ukrywać zjadliwej niechęci do tłuściocha, wyszczerzył zęby pan Sanab, pozostawiając oczy nietknięte uśmiechem.
- Wyjrzyj no, co tam! - otrzymał polecenie szwagier.
Pan Zenek dołączył mały palec do pozostałych, odstawił filiżankę, dolną wargą zassał z wąsów resztki kawy i przyczesawszy je na powrót szerokim pociągnięciem otwartej dłoni od policzków w dół, wstał i skierował się ku drzwiom na werandę, żeby wyjrzeć, co tam.
Przed bramę zajeżdżała właśnie kolumna pojazdów złożona z wyraźnie tubylczego pochodzenia roweru oraz taksówki z warszawską rejestracją. Rowerzysta, starszawy jegomość w marynarce, brudnawym sweterku w wiejski serek oraz byłej koszuli non iron trudnego do ustalenia braku koloru, prawą nogą obutą w wywiniętego pod kolanem gumowca zatoczył szeroki łuk nad siodełkiem i, odzyskawszy utraconą na moment równowagę, wskazał stojącego na werandzie pana Zenka całą długością ręki zakończonej wskazującym palcem okutym w pożółkły od nikotyny grot ciężkiego paznokcia.
- To bedzie tu. Ino trza krzyknuńć, żeby rozwarli wrota - powiedział właściwie sam do siebie kolarz-przewodnik, jako że sytuacja była dosyć jasna: przyjechał nasz Johansson.
Brama znów majestatycznie rozchyliła swoje skrzydła, przewodnik z uszanowaniem ustąpił miejsca taksówce, ta wjechała na podjazd, ustawiając się za naszym autem. Pies zajął pozycję przy drzwiach kierowcy, na werandzie pojawił się pan Sanab i obaj z Zenkiem zaczęli schodzić w stronę nowych gości.
Pies dostrzec musiał uniesioną brew gospodarza, bo oddalił się dyskretnie, umożliwiając kierowcy wyjście z wozu. Taksówkarz przez nałożone okulary spojrzał na wyjętą z kieszeni koszuli kartkę po czym, ignorując stojącego bliżej pana Zenka, zwrócił się do pana Sanaba:
- Jeśli dobrze trafiliśmy, to przywiozłem panu z Warszawy gości.
- Tak, tak. Witamy, witamy. Benvenutto a Polonia - z wylewną gościnnością zwrócił się do świeżoprzybyłych pan Sanab, widać celowo używając obcych języków, by podkreślić międzynarodowy charakter spotkania.
Z tylnego siedzenia, nie bez wyraźnego trudu próbował wytaszczyć się potężny blondyn w jasnych spodniach i białej koszuli z poluźnionym węzłem szerokiego, kwiecistego krawata. Zmizerowany taksówkarskim życiem fiat poddał się usłużnie, stękając zmęczonymi piórami resorów i po małej szamotaninie jakoś tam wydalił ze swego wnętrza wyraźnie za ciężki i zbyt obszerny ładunek.
Drugimi drzwiami lekko i zwinnie wymsknął się młody człowiek o zgoła odmiennym wyglądzie: niski, szczupły - by nieelegancko o gościu nie powiedzieć chudy - z gęstą czupryną ciemnych włosów i okularach na wydatnym nosie. Taksówkarz, czując się upoważnionym do reprezentowania przybyłej grupy, przedstawił swoich pasażerów panu Sanabowi:
- Jeden nasz, a drugi to ten, na którego pan chyba czeka - i zrobiwszy krótką pauzę dla podkreślenia prestiżu i powagi honorowego pasażera dodał: ze Szwecji.
- A tak, tak, czekamy, czekamy - zgięty w ukłon zapraszał towarzystwo pan Sanab, wyciągając rękę do potężnego właściciela kwiecistego krawata.
- Kruszyński jestem - przedstawił się tenże, podając zwyczajem solidnie zbudowanych osób wiotką dłoń do pocałowania. - A to mój szwagier z Göteborga, Erik Johansson.
- Poznałem, poznałem od razu, że pan to musi być Polak - nie próbując ukrywać zjadliwej niechęci do tłuściocha, wyszczerzył zęby pan Sanab, pozostawiając oczy nietknięte uśmiechem.
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Cuda alternatywnej medycyny
- Złota rybka
- W czym moge pomóc?
- Zdrowie w Nałęczowie
- Gen T/4M pośrednim sygnalizatorem talentu
- Wino
- Drut w spirali
- Zdrowie na budowie
- Wyborowa
- Szerokie tory
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA