Andrzej Niewinny Dobrowolski
Widzieliśmy się po raz pierwszy, lecz nie mogło być żadnych wątpliwości, że to gospodarz. Właściciel willi, basenu i mercedesa. Znamiona osiągniętego sukcesu jak z hologramu emanowały całością z każdej cząstki tej uwznioślonej powodzeniem postaci. Były we wszystkim: w gestach, w sposobie poruszania się, mówienia, ba!, nawet w pozornej niedbałości o wciąż zsuwającą się z nadgarstka solidną, złotą bransoletę z niewielkim diamentem zmyślnie doczepionym do mechanizmu zamka.
W czarnej, jedwabnej koszuli z golfem i lekkiej podróżnej marynarce szedł, a właściwie na w pół biegł do nas z wyrazem ni to zakłopotania, ni to rozbawienia na jędrnej twarzy zadbanego mężczyzny w początkach siły wieku. Widać było, że miał dla nas jakąś niezmiernie ważną wiadomość.
- Czyżby podpisali kontrakt bez nas? - szturchnął mnie nieznacznie łokciem w łokieć Sven, bacząc, by pies nie zauważył zbędnego ruchu i nie naskarżył o tym swemu panu. Nie zdążyłem odszturchnąć kolegi, gdy pan Sanab nieznacznym uniesieniem lewej brwi spowodował, że pies znikł równie nagle, jak się pojawił. Wyszliśmy na zewnątrz w nową akustyczną rzeczywistość chrzęszczącego żwiru pod stopami oraz rozegzaltowanego głosu pana Sanaba:
- Panie Andrzeju!, Ale jaja! Przywieźlimy Szweda, ale zdaje sie, kurna, nie ten!
Weszliśmy po schodach na obszerną werandę, z której prowadziły wielkie, oszklone drzwi do sali balowo-jadalno-kominkowej z intarsjowanym parkietem w charakterze podłogi. Na brzegu potężnej, skórzanej sofy, usiłując jakby ukryć się za obfitymi liśćmi rozłożystej palmy, w popelinowej kurtce zapiętej pod szyję, trzymając na po panieńsku złączonych kolanach elegancką skórzaną aktówkę ze złotymi okuciami, siedział skromnej budowy siwowłosy człowieczek z twarzą schowaną pod dość krótko przystrzyżoną brodą. Bacznie nam się przyglądał, jakby rozumiejąc, że jesteśmy ważnymi i oczekiwanymi gośćmi, a w przyglądaniu tym mieszała się obawa z nadzieją w proporcjach trudnych na pierwszy rzut oka do ustalenia.
Poza nim w pokoju witała nas wysmukła małżonka pana Sanaba o kruczoczarnych, upiętych w kok włosach, zupełnie nie przypominających przerzedzonej siwizny wylęknionego gościa z aktówką, jak również szwagier: wysoki, szczupły, z lekka ponurawy szaroblondyn z sumiastym wąsem stanowiącym, jak się później miało okazać, rodzaj peruki dla liczebnościowych niedociągnięć w przyciemnionym laserunkiem nikotyny garniturze nieprzednich już zębów.
Na środku salonu pysznił się przykryty białym obrusem owalny stół pachnący rozmaitym mięsiwem, pieczywem oraz kiszonymi ogórkami z wybijającym się ponad płaskowyż talerzy ostrym wierzchołkiem butelki poloneza o temperaturze pokojowej. Temperaturę tę w jakiś sposób dało się od razu rozpoznać, podobnie zresztą jak zatroskaną minę żony pana Sanaba oraz wspomniane brakujące zęby pod sumiastymi wąsami szwagra. W kominku rozpalone nie było, natomiast bezpośrednio na otwartej klawiaturze stojącego nieopodal palmy nowoczesnego czarnego pianina rozłożono szkolny album kolęd otwarty na "Przybieżeli do Betlejem Pasterze."
W czarnej, jedwabnej koszuli z golfem i lekkiej podróżnej marynarce szedł, a właściwie na w pół biegł do nas z wyrazem ni to zakłopotania, ni to rozbawienia na jędrnej twarzy zadbanego mężczyzny w początkach siły wieku. Widać było, że miał dla nas jakąś niezmiernie ważną wiadomość.
- Czyżby podpisali kontrakt bez nas? - szturchnął mnie nieznacznie łokciem w łokieć Sven, bacząc, by pies nie zauważył zbędnego ruchu i nie naskarżył o tym swemu panu. Nie zdążyłem odszturchnąć kolegi, gdy pan Sanab nieznacznym uniesieniem lewej brwi spowodował, że pies znikł równie nagle, jak się pojawił. Wyszliśmy na zewnątrz w nową akustyczną rzeczywistość chrzęszczącego żwiru pod stopami oraz rozegzaltowanego głosu pana Sanaba:
- Panie Andrzeju!, Ale jaja! Przywieźlimy Szweda, ale zdaje sie, kurna, nie ten!
Weszliśmy po schodach na obszerną werandę, z której prowadziły wielkie, oszklone drzwi do sali balowo-jadalno-kominkowej z intarsjowanym parkietem w charakterze podłogi. Na brzegu potężnej, skórzanej sofy, usiłując jakby ukryć się za obfitymi liśćmi rozłożystej palmy, w popelinowej kurtce zapiętej pod szyję, trzymając na po panieńsku złączonych kolanach elegancką skórzaną aktówkę ze złotymi okuciami, siedział skromnej budowy siwowłosy człowieczek z twarzą schowaną pod dość krótko przystrzyżoną brodą. Bacznie nam się przyglądał, jakby rozumiejąc, że jesteśmy ważnymi i oczekiwanymi gośćmi, a w przyglądaniu tym mieszała się obawa z nadzieją w proporcjach trudnych na pierwszy rzut oka do ustalenia.
Poza nim w pokoju witała nas wysmukła małżonka pana Sanaba o kruczoczarnych, upiętych w kok włosach, zupełnie nie przypominających przerzedzonej siwizny wylęknionego gościa z aktówką, jak również szwagier: wysoki, szczupły, z lekka ponurawy szaroblondyn z sumiastym wąsem stanowiącym, jak się później miało okazać, rodzaj peruki dla liczebnościowych niedociągnięć w przyciemnionym laserunkiem nikotyny garniturze nieprzednich już zębów.
Na środku salonu pysznił się przykryty białym obrusem owalny stół pachnący rozmaitym mięsiwem, pieczywem oraz kiszonymi ogórkami z wybijającym się ponad płaskowyż talerzy ostrym wierzchołkiem butelki poloneza o temperaturze pokojowej. Temperaturę tę w jakiś sposób dało się od razu rozpoznać, podobnie zresztą jak zatroskaną minę żony pana Sanaba oraz wspomniane brakujące zęby pod sumiastymi wąsami szwagra. W kominku rozpalone nie było, natomiast bezpośrednio na otwartej klawiaturze stojącego nieopodal palmy nowoczesnego czarnego pianina rozłożono szkolny album kolęd otwarty na "Przybieżeli do Betlejem Pasterze."
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Cuda alternatywnej medycyny
- Złota rybka
- W czym moge pomóc?
- Zdrowie w Nałęczowie
- Gen T/4M pośrednim sygnalizatorem talentu
- Wino
- Drut w spirali
- Zdrowie na budowie
- Wyborowa
- Szerokie tory
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA