Andrzej Niewinny Dobrowolski
- Cinquecento milioni złotych, capisco? Mafioso! Pagare niente. Niczewo! Italiani złodzieje! Capisco?
Podobno dżentelmeni nie mówią o pieniądzach, co prowadziłoby do wniosku, że pan Sanab, choć nań wyglądał, dżentelmenem nie był, bo mówił i to sporo. Szczególnie o tych, co to wbrew zobowiązaniom nie zechciały opuścić Mediolanu, by zadomowić się na jego koncie w rzeszowskim banku.
Z tymże panem Sanabem, czterdziestoletnim prężnym przedsiębiorcą handlowym prowadzącym od kilku lat rozliczne interesy w branży drzewnej, umówiliśmy się telefonicznie w podkrośnieńskiej wiosce o akuratnej nazwie Drzewica. Spotkanie w celu omówienia warunków i podpisania ewentualnego kontraktu wyznaczone zostało na piątek o czternastej, a udział w nim miały wziąć wszystkie strony zainteresowane przedsięwzięciem: a więc pan Sanab jako dostawca,
ja - polsko-szwedzki pośrednik, którego zasługą było wynalezienie pana Sanaba,
Sven - małomówny chudzielec ze Sztokholmu w roli eksperta od drewna oraz kupiec z Göteborga, Erik Johansson, posiadający zbyt na pochodzące z przerobu polskich świerków szwedzkie deski w Egipcie.
W związku z tym, że ja i Sven przebywaliśmy w Polsce już od kilku dni i na spotkanie jechaliśmy z Biłgoraja, nie po drodze było nam odbierać z Warszawskiego lotniska przybyłego prosto ze Szwecji Johanssona. Uzgodniliśmy zatem z panem Sanabem, że to on zadba o przywiezienie naszego kupca.
Z handlowo-taktycznego punktu widzenia byłoby to posunięcie grubo nieroztropne gdyby nie to, że od wspólnego znajomego dowiedzieliśmy się, iż pan Sanab z językiem szwedzkim do tej pory styczności nie miał. Dotyczyło to również pozostałych języków indoeuropejskich oprócz włoskawego i prawierosyjskiego, te zaś były obce naszemu Szwedowi. Na pytanie, czy da sobie radę z odnalezieniem Johanssona na lotnisku, przedsiębiorczy pan Sanab żachnął się, po czym stwierdził, że nie takie zadania dostawali w komandosach. Zresztą szwagier był z wycieczką na Węgrzech i zna angielski.
Po kilku dodatkowych pytaniach, wywiedziawszy się, że wycieczka na Węgry była trzydniowa, zaś angielski szwagier posiadł właśnie tam i podówczas, uspokojeni opisaliśmy Johanssona możliwie jak najszczegółowiej i ruszyliśmy w podróż do Drzewicy.
Przed dom gospodarza spotkania zajechaliśmy dokładnie dziesięć minut przed czternastą. Willa prezentowała się okazale, a w dawnej szklarni urządzono obszerny kryty basen. Wprawdzie - jak powiedziano nam później - dyskretnie elegancka małżonka pana Sanaba optowała za urządzeniem oranżerii, lecz ostatecznie zgodzono się na basen. Nie tylko ze względu na łatwiejszą pisownię.
Na podjeździe, rozgrzany jeszcze po widać niedawnej podróży, oliwkowo zielenił się w sierpniowym słońcu przysadzisty mercedes z kompletem literowych symboli stosownych do powagi międzynarodowych interesów właściciela. Trąbnęliśmy krótko i delikatnie na solidną bramę zdobną w ornament utworzony ponoć z herbu rodowego Sanabowych przodków, która prawie natychmiast rozchyliła się bezszelestnie, zapraszając nas w spokojne bezpieczeństwo zakreślone jej majestatycznym ciężarem. Wielki, czarny pies, z pewnością tresowany na kursach psiego savoir vivre'u, pojawił się znikąd i miast zwyczajem zamożnych psów rzucić się z hałasem na obce auto pośledniejszej marki, przystanął tylko z godnością przy drzwiach kierowcy, dając nam delikatnie do zrozumienia, iż odradza wychodzenie na zewnątrz bez jego pozwolenia. Co zresztą i tak nie przyszłoby nam do głowy. W chwilę potem na werandzie ukazał się pan Sanab.
Podobno dżentelmeni nie mówią o pieniądzach, co prowadziłoby do wniosku, że pan Sanab, choć nań wyglądał, dżentelmenem nie był, bo mówił i to sporo. Szczególnie o tych, co to wbrew zobowiązaniom nie zechciały opuścić Mediolanu, by zadomowić się na jego koncie w rzeszowskim banku.
Z tymże panem Sanabem, czterdziestoletnim prężnym przedsiębiorcą handlowym prowadzącym od kilku lat rozliczne interesy w branży drzewnej, umówiliśmy się telefonicznie w podkrośnieńskiej wiosce o akuratnej nazwie Drzewica. Spotkanie w celu omówienia warunków i podpisania ewentualnego kontraktu wyznaczone zostało na piątek o czternastej, a udział w nim miały wziąć wszystkie strony zainteresowane przedsięwzięciem: a więc pan Sanab jako dostawca,
ja - polsko-szwedzki pośrednik, którego zasługą było wynalezienie pana Sanaba,
Sven - małomówny chudzielec ze Sztokholmu w roli eksperta od drewna oraz kupiec z Göteborga, Erik Johansson, posiadający zbyt na pochodzące z przerobu polskich świerków szwedzkie deski w Egipcie.
W związku z tym, że ja i Sven przebywaliśmy w Polsce już od kilku dni i na spotkanie jechaliśmy z Biłgoraja, nie po drodze było nam odbierać z Warszawskiego lotniska przybyłego prosto ze Szwecji Johanssona. Uzgodniliśmy zatem z panem Sanabem, że to on zadba o przywiezienie naszego kupca.
Z handlowo-taktycznego punktu widzenia byłoby to posunięcie grubo nieroztropne gdyby nie to, że od wspólnego znajomego dowiedzieliśmy się, iż pan Sanab z językiem szwedzkim do tej pory styczności nie miał. Dotyczyło to również pozostałych języków indoeuropejskich oprócz włoskawego i prawierosyjskiego, te zaś były obce naszemu Szwedowi. Na pytanie, czy da sobie radę z odnalezieniem Johanssona na lotnisku, przedsiębiorczy pan Sanab żachnął się, po czym stwierdził, że nie takie zadania dostawali w komandosach. Zresztą szwagier był z wycieczką na Węgrzech i zna angielski.
Po kilku dodatkowych pytaniach, wywiedziawszy się, że wycieczka na Węgry była trzydniowa, zaś angielski szwagier posiadł właśnie tam i podówczas, uspokojeni opisaliśmy Johanssona możliwie jak najszczegółowiej i ruszyliśmy w podróż do Drzewicy.
Przed dom gospodarza spotkania zajechaliśmy dokładnie dziesięć minut przed czternastą. Willa prezentowała się okazale, a w dawnej szklarni urządzono obszerny kryty basen. Wprawdzie - jak powiedziano nam później - dyskretnie elegancka małżonka pana Sanaba optowała za urządzeniem oranżerii, lecz ostatecznie zgodzono się na basen. Nie tylko ze względu na łatwiejszą pisownię.
Na podjeździe, rozgrzany jeszcze po widać niedawnej podróży, oliwkowo zielenił się w sierpniowym słońcu przysadzisty mercedes z kompletem literowych symboli stosownych do powagi międzynarodowych interesów właściciela. Trąbnęliśmy krótko i delikatnie na solidną bramę zdobną w ornament utworzony ponoć z herbu rodowego Sanabowych przodków, która prawie natychmiast rozchyliła się bezszelestnie, zapraszając nas w spokojne bezpieczeństwo zakreślone jej majestatycznym ciężarem. Wielki, czarny pies, z pewnością tresowany na kursach psiego savoir vivre'u, pojawił się znikąd i miast zwyczajem zamożnych psów rzucić się z hałasem na obce auto pośledniejszej marki, przystanął tylko z godnością przy drzwiach kierowcy, dając nam delikatnie do zrozumienia, iż odradza wychodzenie na zewnątrz bez jego pozwolenia. Co zresztą i tak nie przyszłoby nam do głowy. W chwilę potem na werandzie ukazał się pan Sanab.
Poinformuj znajomych o tym artykule:
Inne w tym dziale:
- Podnośniki koszowe, usługi dźwigowe. Bydgoszcz REKLAMA
- Żylaki. Leczenie żylaków kończyn dolnych. Bydgoszcz, Inowrocław, Chojnice, Tuchola. REKLAMA
- Ortopeda. Chirurgia ortopedyczna. Medycyna sportowa. Warszawa REKLAMA
- Cuda alternatywnej medycyny
- Złota rybka
- W czym moge pomóc?
- Zdrowie w Nałęczowie
- Gen T/4M pośrednim sygnalizatorem talentu
- Wino
- Drut w spirali
- Zdrowie na budowie
- Wyborowa
- Szerokie tory
- Wszystkie w tym dziale
REKLAMA